Kwiaty starości
(pocałunki śmierci)
oswajasz mnie z nieuniknionym
niespodziewanie muskasz skórę
pozostawiając drobinki pocałunków
zaczynasz od dłoni jak dżentelmen
ten odcień brązu przygniata mnie
wszak to kolor naszej matki ziemi
z którą zespolę się w mojej godzinie
pieścisz jeszcze ciepłymi ustami
nim nachylisz się by zakończyć
tym ostatecznym lodowatym
oswajasz mnie z nieuniknionym
jak lustro mówiące o przemijaniu
jak fotografie w kolorze sepii
jak tabletki na nocnym stoliczku
nim wyssiesz czerwień z czerwców
przeznaczonych na moją szminkę
nim odbierzesz zieleń moim oczom
nim zastygnie wspomnienie warkoczy
ust splątanych miłością – też do utraty tchu