*
Kiedy słyszę o odejściu kogoś, to czuję wszechobecny ból. Bo wiem, że to pociąga pozostałych z jeszcze większym, bo muszą dalej żyć. Ich dotychczasowe życie poległo w gruzach. Jeśli bliska osoba odchodzi wskutek ciężkiej choroby, to cierpienie wzmagane jest wspomnieniami szpitalnych cierpień, męk… Ból rozciąga się na fazy, a czas sypie ziarenkami klepsydry. Zabiera normalne życie, jakiego oczekiwali, jakie planowali. Po wielu latach ból ostyga, lecz nadal zostaje. Analizuje się wówczas w kontekście wiary. Najpierw dostaje się miłość, a kiedy już jesteś pewien, że za tę osobę oddałbyś życie…zabierają ci ją. Cóż to za miłość!!!…kiedy wali się po kolanach, z konieczności zgina. Niby jesteśmy silni, bo człowiek wiele wytrzyma, lecz spustoszenie robi swoje. Zmieniamy swoje osobowości. Sami siebie nie rozpoznajemy. Kara ukrzyżowania potężnym cierpieniem, ale po kilkunastu godzinach kończy się ból. Nam zostają dożywotnie rany. Ich narośla blokują wiele normalnych funkcji. Przebierając paciorkami różańca zastygamy. Jaki sens ma to cierpienie. Wielu twierdzi, że nie ma. Tacy stają się innymi osobami. Miłość ogrzewa głaz cmentarny. Równie dobrze robi to słońce. Mówią, że tych bardziej umiłowanych tak się doświadcza .Wielu żałuje, że zostali wybrani. Ich wnętrze wyje, a modlitwa nie pomaga. Czyli po doświadczeniu, będąc wybranymi zostali pozostawieni, bo nie poradzili sobie. Utracili w bólu wiarę. Byli w potrzebie, prosili, a nie otrzymali. Ile z takiej „miłości” powstało rodzinnych tragedii, gdzie ból topi się w alkoholu, gdzie dzieci odbierają, ile samobójczych prób, ile nędzy, gdzie odchodzi jedyny żywiciel, a w domu kalekie dziecko…
Pozostaje zwątpienie, mimo wychowania w głębokiej wierze.
Mimo notorycznie, cichutkiego powtarzania…niech będzie wola Twoja …
*