Tak wiele stacji, Panie…   

 

Wyjmujemy źdźbło z oka

z wiatrem zawiści celnie wsunięte

perfidnie by uwierało

Oczekujemy w bólu na wypłynięcie drzazg

by wraz ze zgnilizną podłości opuściły ciało

Upadamy na kolana z kruchości kręgosłupa

nadwyrężonego z nadstawiania karku

Podkładamy drugi policzek

by cios był trafny znając apetyt zła

niech zaspokoi głód

Upadamy wstajemy

łzami wilżymy spierzchnięte usta

Zwinięci z rozpaczy jak róża jerychońska

królujemy na własnych pustyniach

 

Dlatego swoje światło kryjemy korcem oczekując

zmartwychwstania