jak lodowaty wiatr pojawia się uderza w różne miejsca,
gdzie ciepły pokój, nawet stosowne ubranie wydają się złudzeniem,
szczyty gór stają przed oczyma, gdzieś tam namiot alpinistów
okraszony mgłą i parą z ust i bulgoczącego dzbanka,
by za moment zaparzyć herbatę i gorący kubek przytulić dłońmi
innym razem skręci tak, że nie sposób utrzymać pion,
wymusi niekontrolowany krzyk, brzmieniem przypominający
skowyt wilka podczas pełni księżyca, jakby rozpaczał za nas,
że noc straciła kolory, bo czeluść wokół i żadnej gwiazdy
w pobliżu, by spełniła życzenie szybszego kresu cierpienia
ale, gdy koleżanka dołączy do zabawy, to siły całkowicie
ulatują, jak powietrze z materaca, płynąc zbyt odlegle od brzegu
to torsja , jest jak mszcząca się panienka po nieudanych zalotach,
do tego samego klienta, robi tornado, a barwami serwują jak
wyzywający nocny makijaż, wychodzący poza kontury ust
po takich nieproszonych gościach, pragniemy tylko snu,
najlepiej bez snu, by nie zamartwiać się jego interpretacją
czy jest przestrogą, czy zapowiedzią czegoś lepszego…