Kiedy nie widzę szybu, to wiem,
że nie jestem w domu
Pokochać miejsce w którym się urodziło.
To zasługa miejsca? Czy wpajana miłość?
Miłość to coś nieobliczalnego. Coś, na co nie masz wpływu. Sama zwija nitki, by w formie kłębka osiąść na dnie wnętrza… serca – duszy. Mości się, pozwala delektować. Głębiej oddychać. Relaksować oczy. Myślom wskakiwać na usta…
– Tak, to jest to!
– Tak, tutaj mój dom, moje miejsce… mój Raj.
Ta ziemia daje w zamian siebie. Ogołocona, rabowana. Tak wiele dając, nie dostała należnej zapłaty. Jak niejeden rodzic. Nie dostała szacunku
od tak wielu, których wykarmiła. Urodziłam się w Katowicach. W sercu Śląska. Moje dzieciństwo nie miało kolorów tęczy, jak dzisiaj dzieciaki. Granat, czerń, bordo to dominujące kolory. Pragmatyzm. Pył węgla niósł wszędzie. Wplatał się w ubrania, ciała. W duszę. Kochaliśmy to!!!
Biel była kolorem odświętnym. Biała koszula ojca, biała suknia ślubna, biały kołnierzyk mundurka szkolnego i biała sukienka komunijna. Ale i wówczas śnieg był bielszy. Koncentratem bieli ludzi. Ludzi rzetelnych, pracowitych, z zasadami. Starczało im niewiele. Rodzina i zabezpieczenie jej bytu. Pracowali ciężko, ale potrafili się cieszyć życiem. Tak po prostu. Szczerze śmiać. A słowo – Szczęść Boże! było na ustach od świtu do nocy.
Żyli według zasad, zasad dających spokój w życiu, Spokojne zasypianie. Zasad dekalogu. Bo w nich zawarta prostota. Czystość życia. Bez względu na zawód. A nie byli fanatykami religijnymi. Widok męża – ojca klękającego do modlitwy, autorytet rodzica to coś wzruszającego. A u nas na Śląsku to było. Znak krzyża na skorupce chleba, ucałowanie go, kiedy upadł, jako znak szacunku do ciężko zapracowanego. A słowo gruba czymś, bez czego nie było rozmów. Wszędzie słyszane rozmowy:
– Szczęść Boże!
– Kaj idziesz?
– Na gruba.
Niedzielne wizyty u rodziny. Tabu. Powrotne spacery, gdzie z czułością podziwiano krajobraz. Szyby w ruchu jak kołowrotek rodzący złote nici do runa – dającego pewność wyżywienia rodziny. Szacunek do pracy, ciężkiej pracy. Podziękowanie za nią. Dziś ta kraina zasypia.
Przekształcają ją na produkt w zasadzie lokum, teren kultury. Jak na ironię. Parodię. Z czegoś tak produkcyjnego ekonomicznie. Dla całego kraju. A fakt postawienia leżaków z palmami na rynku miasta Arlekina łzą. Pokochać miejsce dożywotnio, uwielbić ziemię, po której się chodzi i patrzeć na jej zagładę to ból. Oderwanie od rzeczywistości – to jedyne, co ciśnie się na usta tym, którzy tutaj żyją i tutaj chcą wydać ostatnie tchnienie. Zbyt mało takich pozostało by zawalczyć.
Jest wiele cudnych miejsc w naszym kraju. Ale ja kiedy nie widzę szybu, to wiem, że nie jestem w domu.